Dzień z życia pielęgniarki
KIEDY ŚWIAT ODPOCZYWA…
KULISY PRACY ZMIANOWEJ, CZYLI DZIEŃ Z ŻYCIA PIELĘGNIARKI
[Materiał powstał we współpracy z pielęgniarką Anną Kanią]
Ciepły, letni wieczór. Ostatnia sobota sierpnia, ostatnia wakacyjna. Na moim osiedlu – jak w zwolnionym filmie – ludzie siedzą na balkonach, dzieci biegają po placu zabaw, słychać śmiech, muzykę, dźwięki motorów. Mijam kolejne solarium, z którego wychodzą dziewczyny w moim wieku – roześmiane, gotowe na imprezę. Jeszcze godzinę temu dostałam SMS od znajomych z pytaniem, czy nie zmieniłam zdania i nie jadę z nimi nad wodę. Mam 22 lata. Skończyłam studia licencjackie i miesiąc temu odebrałam prawo wykonywania zawodu. Od trzech tygodni pracuję na oddziale chirurgii ogólnej. I właśnie idę na swój drugi nocny dyżur.
Od razu wiem, że coś się dzieje. Dźwięki monitorów w rytmie, którego nie da się pomylić – raz milkną, raz zrywają się w chaosie. Zostawiam rzeczy w dyżurce i biegnę na Intensywny Nadzór. W tłumie osób zebranych wokół łóżka rozpoznaję dyżurnego chirurga, anestezjologa, koleżanki z dziennego dyżuru. Reanimacja trwa. Pamiętam, że zaledwie wczoraj sprawdzałam cały wózek reanimacyjny pod kątem dat ważności leków i sprzętu jednorazowego użytku, ale także po to, by wiedzieć, co się tam znajduje i w którym dokładnie miejscu – dlatego kiedy słyszę nazwę leku, od razu po niego sięgam.
Cała akcja trwa jeszcze chwilę. Ile dokładnie? Wydaje mi się, że całą wieczność. Reanimacja nieskuteczna. Pacjentka umiera w drugiej dobie po cholecystektomii – zator tętnicy płucnej.
Reszta dyżuru przebiegła w miarę spokojnie – tzn. bez niespodziewanych zdarzeń. Życie wraca do szpitalnego rytmu: leki, badania, parametry. Jest godzina czwarta – mam opór przed wejściem na salę i wybudzaniem chorych, żeby zmierzyć temperaturę i ciśnienie. Część z nich czeka na zabieg operacyjny, część dochodzi do siebie – ale tak po ludzku, z empatią, nie mam sumienia ich budzić. Doświadczona koleżanka przypomina: musimy zdążyć przed poranną zmianą.
Zanim się obejrzę, jest po szóstej. Kończy się mój dyżur. Niedzielny poranek – jeszcze cicho, choć coraz więcej ludzi zmierza do kościoła. Jestem osobą wierzącą, ale dziś nie mam siły na nic. Czuję się psychicznie wyczerpana. Pacjentka, która zmarła w nocy, była ciepłą, serdeczną kobietą. Pamiętam, jak jej mąż troszczył się o nią. Mówiła żartem, że musi dojść do siebie szybko, bo on nawet wody na herbatę nie potrafi zagotować. Widziałam, jak się wspierali. Jak teraz sobie poradzi? Czy przetrwa samotność?
Wracam do domu. Mieszkam z rodzicami – w kuchni słyszę już zapach śniadania, w radiu gra wesoła muzyka. Rodzice planują dzień i pytają, czy pojadę z nimi. A ja myślę tylko o prysznicu i łóżku. Kiedy próbuję zasnąć, dopada mnie jeszcze jedno pytanie: jak to możliwe, że świat może być taki beztroski, gdy tak blisko dzieją się ludzkie tragedie?
Czy mam opowiedzieć o tym wszystkim mamie? Przyjaciółkom? Nieeeee, nie zrozumieją, tak samo jak ostatnio. Powiedzą, że takie życie. Albo – co gorsze – że taki zawód sobie wybrałam.
I rzeczywiście – wybrałam. Dziś, po niemal dwudziestu latach pracy, nie żałuję.
Czy to powołanie? To temat na osobny artykuł.
Ale nawet jeśli czasem narzekam – nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną.
Rytm, którego nie da się zaplanować
No więc jak to wygląda z mojej perspektywy, kiedy przez tyle lat pracuję w systemie zmianowym dzień/noc/weekendy/święta? Dwanaście godzin dyżuru, po którym mam czasami tylko 12 godzin przerwy i potem kolejny dyżur. Kiedy tydzień kończy się szybko, a weekend nie oznacza błogiego lenistwa.
Na początku to właśnie ta zmienność najbardziej mnie pociągała. Wydawało mi się, że będę działać jak w serialu „Ostry dyżur” – z pasją, misją, adrenaliną. Rzeczywistość szybko to zweryfikowała. Początek lat dwutysięcznych to nie był łaskawy czas dla pielęgniarek. Zarobki zniechęcały, a realia dalekie były nie tylko od seriali amerykańskich, ale i od „Na dobre i na złe”.
Dwie pielęgniarki na cały oddział. Brak opiekunek medycznych. Sanitariuszka – tylko do 14:00, i to głównie wspierająca oddziałową. Zero czasu na spokojną rozmowę z pacjentem, na proces pielęgnowania. Kroplówki kończyły się szybciej niż mogłam je podłączyć. Gdy dochodziła pora obiadu, ja nie wypiłam jeszcze porannej kawy.
Takie zderzenie oczekiwań i marzeń z rzeczywistością uderzyło we mnie bardzo mocno. Najbardziej jednak dotykały mnie te pory dnia i nocy – świadomość, że w Wigilię lub w niedzielę rano, kiedy inni mają czas dla bliskich, ja idę do pracy.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że grafik dyżurów stanie się osią mojego życia. Planując cokolwiek – od świąt po zwykłe spotkania z rodziną – najpierw sprawdzam grafik. Nieważne, że niedziela. Nieważne, że Wigilia. Jeśli mam dyżur – to po prostu pracuję. Zawsze znajdzie się ktoś zdziwiony: „Jak to, przecież to święto!”.
I co wtedy myślę? To, że to przecież sama wybrałam sobie ten zawód.
Przestrojony zegar biologiczny
Po latach umiem się już z tym pogodzić. Zauważam plusy – choćby to, że po nocce mam wolne, kiedy inni stoją w korkach przy wjeździe do miasta, ja mam przed sobą pustą drogę. Czy odsypiam? To zależy. Mam dwie nastoletnie córki, dom, psa, kota i królika. Najpierw obowiązki, potem ewentualnie drzemka. Nauczyłam się odpoczywać w 15 minut, zasypiać w biały dzień, regenerować się błyskawicznie. Organizm się dostosował. Emocje – trochę mniej.
Początkowo miesiączki były rozregulowane – dziś cykl znów jest stabilny. Ból pleców? Poszłam kiedyś do lekarza rodzinnego, bo po przenoszeniu ciężkiego pacjenta w dwie osoby poczułam (i usłyszałam), jak coś mi chrupnęło w kręgosłupie. Lekarz stwierdził, że jestem młoda i silna, więc mi przejdzie. Nie przeszło. Odzywa się czasami, ale rehabilitacja bardzo pomaga.
Z czasem zauważyłam też, że przy wielu obowiązkach działam sprawniej. Pracując i będąc mamą na cały etat, ukończyłam studia magisterskie, specjalizację, liczne kursy. Czasami funkcjonuję bez snu cały dzień. Czasem budzę się i nie wiem, czy jest wtorek, czy środa. Czasem zjem śniadanie i zdążę ogarnąć dom, zanim inne mamy skończą pierwszą kawę. Słucham, jak narzekają, stojąc pod szkołą, że nie zdążyły, że za mało czasu, że ledwo żyją. I myślę sobie, że doba ma 24 godziny – dla każdej z nas. A ja dziś nie tylko zrobiłam zakupy, ale jeszcze wiem, co ugotuję na obiad i że dokończę sweter, który robię na drutach. Dzierganie to moja pasja – kotwica i ukojenie. A może antidotum?
Z czasem nauczyłam się też, że o tym wszystkim nie rozmawia się z ludźmi spoza naszego środowiska. Mężowi mogę się zwierzyć – ale poza nim, milczę. Nie mówię, że jestem po noce, że mam trzy dyżury pod rząd, że jestem zwyczajnie wykończona. Bo wiem, że to niezrozumiałe dla tych, którzy nie żyją w tym rytmie. To inne zmęczenie – głębsze, złożone, ciche. Na początku mówiłam więcej. Narzekałam. W efekcie słyszałam tylko: „No trudno, sama wybrałaś ten zawód”. Z czasem przestałam. I może właśnie dlatego, gdy dziś ktoś mówi z uznaniem: „Podziwiam cię za to, co robisz”, czuję się nieswojo. Jakbym niechcący sprowokowała ten komentarz. Jakby to wszystko brzmiało jak skarga, choć nią nie jest. Może to kwestia tego, kiedy zaczynałam – mam wrażenie, że dziś młodsze osoby wchodzące do zawodu potrafią mówić o swoim zmęczeniu i potrzebach bez poczucia winy. Ja wciąż się tego uczę.
Czy brakuje mi czasu? Oczywiście, że tak.
Czy nie mam problemów z tym, że zostawiam męża i dzieci na cały dzień w niedzielę, kiedy oni mają wolne i moglibyśmy spędzić ten dzień razem? Za każdym razem.
Czy nie jest mi smutno, kiedy jadę na nocny dyżur i widzę w oknach, jak wszyscy zasiadają całymi rodzinami przy wigilijnym stole? Tak.
Ale?
Taki zawód sobie wybrałam.
Moja równowaga – nieidealna, ale prawdziwa
Są dni, gdy lepienie pierogów daje mi radość. I takie, gdy jedyne, na co mam siłę, to ugotowanie tych z zamrażarki. Czasem dziergam cały tydzień, innym razem przez dwa tygodnie nie dotykam włóczki. Czasem mam energię do porządków, innym razem zmywarka to mój Mount Everest.
Ale zawsze – nawet w najtrudniejszym dniu – znajduję chwilę na rozmowę z córkami. Na przytulenie. Na obecność.
Święta, noce, dyżury w pandemii w kombinezonach, z ołowianym fartuchem pod spodem, kiedy pot leje się ze mnie strumieniami. Czasami w takich chwilach marzę o pracy zdalnej, w ciepłym domu, przy komputerze. Szybko jednak takie myśli mijają. Bo po każdej ciężkiej operacji, kiedy pacjent się budzi – jest sens. Kiedy pacjent uśmiechnie się przed zaśnięciem, powie coś miłego, zażartuje – jest siła. Kiedy w zespole chirurgicznym dziękujemy sobie za współpracę – jest satysfakcja.
Nie – nie jest przereklamowana.
To ona mnie niesie.
Po 20 latach pracy nie czuję, że mi się „już nie chce”.
Jest zmęczenie. Są kontuzje. Bywają konflikty.
Ale nie wyobrażam sobie innego życia.
Nie potrafiłabym robić nic innego. Nie chciałabym.
Jestem pielęgniarką operacyjną.
Bo taki zawód sobie wybrałam.
Autorka – Anna Kania – mgr pielęgniarstwa, specjalista pielęgniarstwa operacyjnego.
Od 20 lat pracuje w zawodzie pielęgniarki, a od 15 lat jako instrumentariuszka na bloku operacyjnym. Na co dzień funkcjonuje w systemie zmianowym, łącząc odpowiedzialną pracę z życiem rodzinnym.
Jej odskocznią są druty i włóczki – w chwilach wolnych robi na drutach dzianiny, które dają jej poczucie spokoju i wewnętrznej równowagi.
Fragmenty codzienności – tej zawodowej i tej osobistej – pokazuje na Instagramie: @yarn.in.scrubs.